Ruda kurtka za karę?

Historia stara jak świat: poszłam do materiałowego po podszewkę, wyszłam z siatą tkanin, dzianin i pasmanterii, spełniając przy okazji dobry uczynek.

Wśród zakupów był on, zamsz eko, który wołał do mnie z działu “TAPICERSKIE”!!! Oczywiście najpierw rzucił mi się w oczy kolor, taki rudy, jesienny… Bezwiednie powędrowała ku niemu moja ręka. Receptory dotyku natychmiast uprzejmie doniosły do centralnego ośrodka krawieckiego, że to taka tkanina mechata, trochę wiotka, niezbyt gruba… Jakby zamsz… Ale co robi na “TAPICERSKICH”, jak ona się na kurtkę nadaje? Nie było jej za wiele, jedynie 150 cm… Kupiłam. Ocaliłam w ten sposób innego klienta, który mógłby kupić tę tkaninę, obić nią fotel/pufę…, a potem psioczyć na sklep, że takie liche tkaniny, że na obicie się nie nadają… I to był dobry uczynek… Zapobiegawczy dobry uczynek.

W ogóle “kupno tkanin” powinno być zadawane jako pokuta. Chyba chodziłabym wtedy co tydzień do spowiedzi. Ileż dzięki temu można spełnić dobrych uczynków w ramach zadośćuczynienia. Można komuś sprawić radość i coś mu uszyć lub obdarować tkaniną; można sobie coś uszyć - a tu, uwaga, poza dobrym uczynkiem, dochodzi jeszcze pomnażanie własnych talentów, można innych ochronić przed pokusą nabycia zupełnie niepotrzebnej tkaniny ;), biorąc na siebie tę pokusę…, takie poświęcenie… Nie wiem czy już aureoli nie mam nad głową…

Tak. Mogę powiedzieć, że jakby zamsz w rudym kolorze kupiłam w ramach pokuty. Przeleżał 2 lata… Pokuta, to pokuta, nie może być za radośnie. I wtedy pojawiła się ona, Burda 6/2018. Doszłam do wniosku, że już czas, czas rozszyć jakby zamsz. Model 104 B na kurteczkę był wymarzonym modelem. Do tego jeszcze Burda prezentowała go, a jakże, w rudym kolorze.

Wykroiłam warstwy zewnętrzne, czyli z jakby zamszu. Na podszewkę zaordynowałam kremowy kawałek poliestru w czarne grochy. Niestety tym razem na zdjęciach tego nie widać, ale daję słowo: czarne grochy na kremowym tle plus rudy komponują się perfekcyjnie. Podkleiłam flizeliną przody, górną część reglanowych rękawów, miejsca podwinięcia rękawów i dołu kurteczki. Wszyłam zamek, wyrywając mu przy okazji kilka złotych ząbków, bo pierwotnie wcale nie miał być do mojej kurtki i był za długi. Doszyłam zatrzaski, jak sugerował burdowy projektant. Odprułam zatrzaski, co za dużo, to nie zdrowo.

Poza usunięciem zatrzasek, zwęziłam rękaw w jego części ramieniowej, takie bary mi się robiły… Więcej zmian nie wprowadziłam.

Kurtka bardzo się ze mną polubiła, mimo, że noszę ją w ramach pokuty… ;)

Softshel-love

  - Wstanę jutro wcześnie i skoczę po bułeczki! - oświadczyłam. - Doprawdy? - odpowiedział On z nutą sporego niedowierzania w głosie. - Założymy się? - zapytałam zaczepnie. - Dobra! O co? - podjął wyzwanie. - O 5 metrów softshellu, który mi kupisz, jak wygram - odpowiedziałam. - A jak przegrasz?; - To uszyję Ci kutkę softshellu, z tego, który kupisz.... :)

  Wiadomo, jak się skończyło? Wiadomo! 5 metrów granatowego softshellu od miękkie.com  wylądowało na moim stole. A ponieważ bardzo lubię szyć z softshellu materiał nie leżakował ani jednego dnia. Wykrój na kurtkę miałam już prawie przygotowany. Był to jednak wykrój na kurtkę typu kangurek, do tego, w wersji oryginalnej, z ortalionu. Wykrój zaś pochodził z magazynu Victor.  

  Jakie więc należało poczynić zmiany? Przede wszystkim nie zapomnieć, że przód kurtki ma być z dwóch elementów, ze znacznym zapasem na plisę i z zamkiem po całej długości. Po drugie, że softshell to nie ortalion i należy wybrać rozmiar ciut większy. Po trzecie poszerzyć rękawy. Ustalenia długości, po licznych doświadczeniach z szyciem dla wysokich, było oczywistą kwestią. 

  Jak się szyło? No super! Maszyna szła, jak po maśle. Energicznie, bez plątania i zrywania nitki, łączyła poszczególne warstwy softshellu. Kieszenie zasuwane na zamek, zostały przeze mnie ukryte pod atrapami patek. Patek dodatkowo ozdobionych połówkami zatrzasek przez Panią Kaletnik. Pani Kaletnik nabiła też metalowe otwory wylotowe dla sznurka kaptura oraz zatrzaski przy paskach rękawa. Ponieważ kurtka miała mieć charakter miejski, nie do końca sportowy i miała w swym zamyśle służyć troszkę dłużej niż do pierwszych przymrozków, wszyłam podszewkę. Nie byle jaką podszewkę: w bajeranckie czarne esy-floresy (nie rozszyfrowane niestety przeze mnie) na stalowym tle, pięknie komponującym się z barwą włosów przyszłego właściciela kurtki. 

   I byłoby na tyle opowieści szyciowej, gdyby... Gdyby ta bajerancka podszewka nie rozeszła się w trakcie użytkowania w ciągu tygodnia. Normalnie rozsnuła się, jak licho tkana juta... A taka była ładna...

  Wiadomo, co było dalej? Wiadomo... Przeróbka... Wypruć starą, bajerancką,podszewkę i wszyć nową, mocniejszą, stabilniejszą i grubszą, taką pikowaną i z warstwą owaty. A co! Od razu informuję, że wszywanie grubszej podszewki pod softshell, grozi jego dodatkowym usztywnieniem i początkowym dyskomfortem w noszeniu kurtki. Potem się uleży...

  Zatem kurtka trafiła z powrotem na warsztat. I powisiała tam 3 miesiące zanim się nad nią zlitowałam... No co? W końcu przegrał zakład, nie? No to nie ma co od razu tak się angażować w szycie... ;)

 

  

Balsam na dziury w sercu

Scenka rodzajowa - jesienna niepogoda, leje pionowo, jak z cebra, P wraca ze szkoły przemoczony do suchej nitki (normalnie można go wykręcać); ja: Jak ty wyglądasz???!!! Przecież chyba widzisz, że leje?!!! Gdzie masz kurtkę?!!!; P: W plecaku... ; ja: To czemu jej nie założyłeś?!; P: Bo to nie jest kurtka uszyta przez Ciebie... 

Kurtyna...

 I w ten oto sposób odniosłam mój prywatny, wewnętrzny sukces nad znaną firmą sportową. Nic tak nie poprawiło mi humoru, jak to ostatnie zdanie z ust Młodszego. Normalnie wszystkie dziury w sercu mi się zasklepiły i poczułam, że będę dalej szyć! Kurtki będę szyć!

 I tutaj rozpoczyna się historia rekordowo długiego procesu, który zakończył się trzydniowym maratonem szyciowym. A było to tak: w 2015 zakupiłam 5 m pikówki dwustronnej z ociepleniem w kolorze seledynowo - czarnym z zamiarem uszycia czterech kurtek dla mojego teamu. Skroiłam cztery kurtki, każda z kapturem, każda po trzy zamki, każda obszyta elastyczną/gumową lamówką. Zeszyłam tylko tę najmniejszą, bo była potrzeba. Reszta poszła do szafy. Była wiosna. Potem kolejne pory roku minęły zgodnie z kalendarzem. W 2016 przewietrzyłam skrojone elementy w corocznym sprzątaniu szafy z materiałami. W 2017, gdzieś w okolicy marca, okazało się, że mała kurteczka dla Młodszego się "skurczyła". Kolejny raz wyjęłam wszystkie skrojone elementy i wzięłam się do szycia. Wyszła kurtka dla mnie, kurtka dla Starszego... i kolejna kurtka dla Młodszego. Mąż się nie załapał na seledyn... W zamian dostał granatowy softshell... A my mamy kurtki w odblaskowym kolorze z dwustronnej pikówki, po trzy zamki każda, z kapturem każda i każda obszyta lamówką elastyczną/gumową. 

I tylko nie pytajcie mnie jakie to były wykroje... Na pewno z Burdy... Na pewno jakaś luźna adaptacja... 

 

 

 

Inne odcienie "greya"

    Cierpiąc na permanentny, chroniczny i całkowity brak czasu, wynikający, jak wyczytałam, z braku planu, planera, kolorowych kredek/pisaków/markerów i samoprzylepnych karteczek, prawie nie szyję dla siebie. Zamiast wolnego czasu mam metry tkanin do przeszycia, co wcale aż tak bardzo mnie nie martwi, powiedziałabym nawet, że wcale. Bardziej mnie martwi, że w tych metrach nic dla mnie... W związku z tą anomalią krawiecką, muszę pocieszać się uszytymi wcześniej rzeczami. 52 sukienki, mam co oglądać. Ale trzeba się też dostosować do pory roku, takiej ni to lato, ni to zima, ni to przedwiośnie. I tak, na kwietniową wiosnę, tryskającą kwieciem i zielenią polecam wszystkie odcienie "greya", czyli szarości. Wiadomo, nie ma co konkurować z wiosną i tak zawsze będzie bardziej: bardziej zielona, bardziej pachnąca, bardziej kwitnąca i przepiękna. A taki "grey" w postaci kurteczki do pasa w kamyczki i spódniczki, prawie z koła, idealnie tonuje szaleństwa primavery.  Powiem, że całkiem ten zestaw szarości lubię i noszę go, kiedy się da. Nosiłam też przy -5, ale tylko wtedy, gdy trasa mojego wyjścia obejmowała bieg do samochodu, parkowanie w parkingu pod galerią, zakupy w tejże galerii, powrót na parking i ostatni etap - sprint z samochodu do domu. Oj dobra, przyznam się, było też drugie dno tego wieloboju przy -5: bardziej od zakupów interesowało mnie obserwowanie reakcji innych kupujących na moją kurteczkę i spódnicę. Zakrzyknął by mistrz: kobieto! puchu marny! Hola, hola, nie taki marny, byle jaki podmuch mnie nie zdmuchnie, waga to potwierdza. Do spacerów przy -5 miałam kozaki, co też trochę obciąża i wzmacnia  grawitację. Tak więc, zajmowałam się też obserwacją i oględzinami wystaw, na których nie znalazłam, nawet zbliżonych do mojej kurteczki, modeli. Co cieszyło, ale i martwiło nieco, bo albo taką sobie nowinkę trzasnęłam, albo tak de mode jestem. Ponieważ z planowania mam zaplanowane tylko trzymanie się dobrych myśli, uznałam pierwszą opcję za właściwą. Wracając do stylizacji w tonacji "greya", noszę ją z przyjemnością, bo lubię. Przygody, jakie spotkały mnie w trakcie szycia kurteczki w kamyczki opisałam tutaj . Nawet podjęłam się próby opisania procesu twórczego, ale jak to ja nie dość, że bez metki, to jeszcze najczęściej bez pomocnego opisu. Spódnica, należąca do ulubionych, miała blogowe wejście rok temu . Od tamtego czasu spódnic mi nie przybyło, niestety, i nie zapowiada się, że to się zmieni. Pozostaje mi więc cieszenie się, tym, co mam. A i do tej szarości jest jeszcze torebka. Torebka niemal powystawowa. Torebka o zasięgu ogólnopolskim. Torebka, której powstawanie zostało ukazane na łamach Crafty. Ten haft wykonany ręcznie, ten filc profilowany na talerzu, ta urocza podszewka w kropeczki. Achy i ochy... Oczywiście mieści litr mleka, małą mineralną i bochenek chleba. Może jeszcze się podzielę metodą na wytworzenie takowej, wszak nie każdy Crafty kupuje.

  Dodatkową zaletą szarego zestawienia są jego odcienie, które, bez względu na kąt padania światła i stopień nasłonecznienia, do siebie pasują. Czym nie każdy kolor o różnych odcieniach może się poszczycić. Tu za przykład mogę podać "biały" (chociaż to podobno nie kolor, bo nie można go uzyskać na drodze łączenia innych barw). Kto miał okazję poszukiwać kawałka białego materiału, żeby sobie doszyć/przedłużyć/poszerzyć bluzkę/sukienkę/spodnie, ten wie, że lepiej już doszyć czarny fragment. "Inny" biały nie pasuje.

  I tak sobie biegnę, zrobiona na szaro, w tą buchającą zieleń.

 

Kategoria OPEN

    Ciao! Kto obawiał się, że nie będzie miał postu do porannej poniedziałkowej kawy, może odetchnąć... Jestem. Bez wielkich planów. Bez szalonego Projektu. Maszyny są. Materiały są. Pomysły są i praca jest. Teraz będę jak Syzyf, toczyć pod górę kamień. Góra leży w paśmie trzeciego wieku, a na jej szczycie pisze "emerytura - wysokość "to zależy". Zanim jednak tam dotrę, mam zamiar przeszyć kilometry tkanin i setki szpulek nici, złamać dziesiątki igieł i nie wyjść przy tym z siebie. A nie jest to wcale takie trudne, jakby się wydawało. Można poćwiczyć na sobie, w ramach autocoachingu. Zorganizowałam sobie takie szkolenie. Wszystko zaczęło się od tego, że zimno (botoks się ścina), jak zimno, to najlepiej w kurtce, jak w kurtce, to jakiejś fajnej, ale ciepłej. Materiał prawie się zleżał (jeszcze trochę i doczekałby świadczeń). Cienki ortalion w kolorze soczystej czerwieni (kolor zalecany przez GOPR, ułatwia szukanie w razie W, więc się zastosowałam), okazał się naprawdę cienki. Wykrój już miałam z Ottobre 2/2015. Sprawdzony na kurtce od deszczu i wiatru. Ochoczo przystąpiłam do szycia, by po kilku godzinach mieć nieodpartą ochotę porzucenia całego kramu. Ortalion marszczył się na szwach jak diabli!!!! I co? Pomysł był taki, żeby jechać do materiałowego po inny ortalion, albo codurę. Jednak postanowiłam w tym roku twardym być. Nie pojechałam. Poprułam przody jeszcze raz. Podkleiłam szwy paskami flizeliny, która tak bardzo przyklejać się nie chciała, i dopiero wtedy zeszyłam. Efekt prawie, prawie. Kolejna zagwozdka - zamki. Jak doszyć tak ciężkie zamki do tak cienkiego materiału? O tak, tak sobie wymyśliłam, że będzie dobrze. Podkleiłam miejsce wszycia zamka flizeliną, potem doszyłam cienką ocieplinę, a potem zamek. I voila. Trzyma się pięknie, nie ciągnie materiału w dół i nawet nie marszczy. Kolejnym etapem było zszycie warstwy ocieplającej. Wybrałam dosyć grubą ocieplinę na podszewce. Zeszyłam, złożyłam dwie warstwy razem... i miałam ochotę kolejny raz sprawdzić jak lata ortalion. Wszystko się marszczyło! Nie tylko na szwach! Wszędzie! Jednak "twardym trza być". Kolejne podejście. Kieszenie. Ze trzy godziny je szyłam (z przerwą na kawę). Do środka kieszeni wszyłam miękką bawełnę, bo to żadna przyjemność wkładać rękę do śliskiej, zimnej kieszeni. Wykończyłam kapiszon czarnym futrzakiem. Potem doszyłam pikówkę. Podwinęłam rękawy. Podwinęłam dół. Wciągnęłam gumkę, czerwoną, okrągłą, zablokowałam stoperami od wewnątrz. Ale może być. Co prawda, nie wzięłam pod uwagę, że tym razem kurtka nie tylko od wiatru i deszczu ma być, ale także od zimna.... Ale może być. Zakładam, że na emeryturze będę mniej "przypakowana". Tymczasem może być. Może wstąpię zawczasu do Senior Club Open?