Veni, vidi, wszędzie nici

Czyli: jak zostać Cezarem we własnym domu.

Podstawowy warunek: trzeba być mężczyzną. Mimo całej genderowej nagonki i parytetowym układom, kobieta nie da rady, ze względu na wrodzone cechy charakteru. I chociaż odwagi jej nie brakuje i sił ma niezgłębione pokłady, i cierpliwości też niezły zapas, niemal niewyczerpany, to nie przejdzie obojętnie nad totalnym bajzlem, a mężczyzna i owszem. Wszak dom nie muzeum, tu się mieszka, a nie zwiedza, itp... Nie, żeby nie lubili, jak jest posprzątane. Albo inaczej: porządek też im nie przeszkadza (oczywiście tezy swe wysnuwam na podstawie badań przeprowadzonych na wąskiej grupie osobników płci przeciwnej).

 Ale wiecie co? Chwała im za to. Każdy partner kobiety szyjącej spokojnie pretenduje do miana Cezara. Bo to trzeba być ponad to, ponad te walające się ścinki, wszędobylskie nitki, sterty tkanin na stołkach i wypadające z szaf kolejne reklamówki z materiałami. Trzeba mieć umiarkowanie spokojny charakter, by wydobywać laptop spod stery wykrojów i Burd. No i strategiem trzeba być, by tak zorganizować mieszkanie, by wszystkie szyciowe urządzenia i akcesoria się pomieściły. I jeszcze trzeba wykazać się nie lada cierpliwością, by w końcu doczekać się na koszulę/spodnie/trencz, bo "uszyję, uszyję, a na kiedy? aaa, nie na jutro..., a to spoko, uszyję" (bo jakby na jutro, to już siadam do maszyny).

 Wychodzi więc na to, że Mojemu Mężowi spokojnie laur na skroń nałożyć mogę. Doczekał się, naprawdę się doczekał, nie tylko lauru ale i koszul, i to dwie sztuki na raz. Taka jestem dobra. Jak już sam wspomniał o tym laurze, to wyciągnęłam wszystkie materiały koszulowe. Ponieważ szycie koszuli z wykroju raz mi nie wyszło za dobrze, postanowiłam popruć jedną koszulę M, nie za nową, ale lubianą, i na jej podstawie wykroić elementy nowej (prucia nie lubię jeszcze bardziej).

 Jak już sobie, w trakcie tej okropnej czynności, jaką jest prucie, podpatrzyłam, co i jak tam jest pozszywane, to od razu naniosłam ułatwienia (w ramach maksymy: do środka nikt nie zagląda). Szycie koszuli okazało się zajęciem nader przyjemnym. Wiadomo, kołnierzyk ze stójką, może być utrapieniem, ale jak się go dokładnie skroi, podklei, starannie pozszywa, i dobrze rozprasuje, to i on się nam odwdzięczy swym gustownym wyglądem. Kołnierzyk nie był aż tak czasochłonny, jak dopasowanie pozostałych elementów. Okazało się, że robienie wykroju, z rzeczy noszonej, to nie takie hop-siup. Bo materiał noszony się naciąga i odkształca, na skutek używania, prania, prasowania. I wszystkie te zmiany przeniosłam na nowy materiał, nieświadomie. I potem moje zdziwienie, co tak wyrczy pod pachą? Nastąpiło prucie i docinanie i podcinanie, czyli krawiecka improwizacja, aż do uzyskania oczekiwanego efektu. A jakie ułatwienia w koszuli? Dałam sobie spokój z krytymi szwami wewnątrz. Chociaż... teraz sobie pomyślałam, że jakbym tak zastosowała szew francuski, a potem go przeszyła.... Tak, następnym razem. W tym przypadku, po prostu, obleciałam szwy wewnątrz moim ulubionym coverkiem. No i dobrze jest zwrócić uwagę na układ kratek, żeby się ładnie schodziły na zapięciu.

  Oto dwie koszule: czerwona, nieco luźniejsza, i zielona, bardziej slim.  Mąż, chociaż nie widać, z zielonej bardziej zadowolony (każdy jest zadowolony, jak ma coś slim ;). Jeszcze mam trzy materiały koszulowe, ale muszę jakiś inny model koszuli popruć ;)