Mamo, no zaraz!

 W moim domu mieszka Zaraz. Mieszka od dawna, ale ostatnio jego obecność jest jakby bardziej odczuwalna. Nie rzuca się za bardzo w oczy. Nie zajmuje za dużo miejsca, a wręcz wcale. Nie wymaga dokarmiania i ubierania. Jednak charakterek to on ma! Jest kumplem wszystkich, podkreślam WSZYSTKICH domowników, nawet moim. Posiada umiejętność bilokacji, co wykorzystuje bardzo chętnie. Bardzo chętnie działa też z zaskoczenia, przebiegła bestia. Zaraz uwielbia wszystkie zajęcia związane z praktykowanym hobby, z przyjemnościami, którym oddajemy się w czasie wolnym. Nie cierpi zajęć obowiązkowych. Jak go nie lubić?

   A życie z Zarazem wygląda tak:

  • Nieletni grają na kompie, ja wołam na obiad. Co słyszę? ZARAZ!
  • Weź plecak! ZARAZ! (na inne wezwania do obowiązków ten sam odzew)
  • Ubierajcie się! Wychodzimy! Mamo, no ZARAZ!
  • Mąż ogląda mecz. Jakakolwiek próba odciągnięcia od ekranu - ZARAZ!
  • Ja robię na drutach, czyli hobby, przyjemność... A obowiązki pukają... Jeszcze jeden rządek, jeszcze ten kolor do końca... NO ZARAZ!!!

  Życie z Zarazem, gdy potrafi się odstawić poczucie obowiązku na bok, jest przyjemne, a nawet bardzo twórcze. Powstają wtedy krótkie formy dziewiarskie w postaci czapek, kominów, szalików. Na większe formy się nie porywam, Zaraz nie ma na tyle cierpliwości :) 

  Ostatnia współpraca z Zarazem zaowocowała powstaniem czterech trójkolorowych czapek. Co prawda miało to być wyrazem sympatii dla  słonecznej Italii, ale większość dopatrzyła się objawów kibicowania stołecznemu klubowi piłkarskiemu lub poszerzaniu horyzontów przyjaźni polsko-węgierskiej...  No ale Zaraz! ...

  

  

Balsam na dziury w sercu

Scenka rodzajowa - jesienna niepogoda, leje pionowo, jak z cebra, P wraca ze szkoły przemoczony do suchej nitki (normalnie można go wykręcać); ja: Jak ty wyglądasz???!!! Przecież chyba widzisz, że leje?!!! Gdzie masz kurtkę?!!!; P: W plecaku... ; ja: To czemu jej nie założyłeś?!; P: Bo to nie jest kurtka uszyta przez Ciebie... 

Kurtyna...

 I w ten oto sposób odniosłam mój prywatny, wewnętrzny sukces nad znaną firmą sportową. Nic tak nie poprawiło mi humoru, jak to ostatnie zdanie z ust Młodszego. Normalnie wszystkie dziury w sercu mi się zasklepiły i poczułam, że będę dalej szyć! Kurtki będę szyć!

 I tutaj rozpoczyna się historia rekordowo długiego procesu, który zakończył się trzydniowym maratonem szyciowym. A było to tak: w 2015 zakupiłam 5 m pikówki dwustronnej z ociepleniem w kolorze seledynowo - czarnym z zamiarem uszycia czterech kurtek dla mojego teamu. Skroiłam cztery kurtki, każda z kapturem, każda po trzy zamki, każda obszyta elastyczną/gumową lamówką. Zeszyłam tylko tę najmniejszą, bo była potrzeba. Reszta poszła do szafy. Była wiosna. Potem kolejne pory roku minęły zgodnie z kalendarzem. W 2016 przewietrzyłam skrojone elementy w corocznym sprzątaniu szafy z materiałami. W 2017, gdzieś w okolicy marca, okazało się, że mała kurteczka dla Młodszego się "skurczyła". Kolejny raz wyjęłam wszystkie skrojone elementy i wzięłam się do szycia. Wyszła kurtka dla mnie, kurtka dla Starszego... i kolejna kurtka dla Młodszego. Mąż się nie załapał na seledyn... W zamian dostał granatowy softshell... A my mamy kurtki w odblaskowym kolorze z dwustronnej pikówki, po trzy zamki każda, z kapturem każda i każda obszyta lamówką elastyczną/gumową. 

I tylko nie pytajcie mnie jakie to były wykroje... Na pewno z Burdy... Na pewno jakaś luźna adaptacja... 

 

 

 

Kiedy prezenty?

      Święta before, sobota:

miednica pierniczków, 243 uszka od kieliszka, tylko 110 pierogów (normalnie do 200) ,wanna barszczu, wiadro grzybowej, tort czekoladowy (bo urodziny), brytfanna ryb (nadal bez głosu), kompot w cysternie. Koszule wyprasowane, sukienka na wieszaku. 

    Święta w akcji, Wigilia:

 Nagła zmiana lokalizacji, bo dziecko chore. W transporcie na drugi koniec miasta nic się nie wylało, sukienka została w domu, ale kiedy prezenty? Podgrzewamy, rozkładamy i kiedy prezenty? Siadamy do stołu, czytanie, kolęda, życzenia, ale kiedy prezenty? Dzieci się nie poddają. Życzenia do ostatniego opłatka, "żeby się nie wysechł": duzio mazień, zabawek i ziebyś nie sikała do majtek w śkole, bo się dzieci będą z ciebie śmiały.... Kiedy prezenty? Wytrzymały do po rybie. Potem chaos, krzyki, krokiety, grzybowa, tort (-Piotlek, ile masz lat? -Tyle ile świeczek. -Te wsystkie świeczki? Ale jesteś stary! - świeczek było 10), opłatek, zachwyty, kompot, kolęda... Padłam na ostatniej prostej do łóżka...

  Święta after:!

 Lodówka pęka w szwach, nikt nie chce jeść, tortu zostało ledwo do kawy. Sukienka dalej wisi na wieszaku. 

  Po kilku dniach następuje mobilizacja. Sukienka z czerwonej wełny zostaje założona, bateria w aparacie podładowana, nieletni brutalnie odcięci od komputera i skazani na przebywanie na łonie natury.

  Czerwona wełniana sukienka, to luźna adaptacja wykroju 116 B z Burdy 9/2017. Jak bardzo luźna to adaptacja, nie sukienka, widzą od razu Ci, którzy już ją szyli. Sukienka ma ołówkowy dół, ale zamiast zakładek zaszewki. Zakładki odstawały. W obawie, by efektu tego nie potęgować przeżarciem wigilijnym zostały zamienione. (Dzięki zaszewkom miałam kontrolować odruch ręka-usta). Góra, góra sukienki nie ma ozdobnego X (czyt. iksa). Ma za to rozkloszowane rękawy, których wykrój pochodzi z Burdy 9/2015 model 120 A. W celu spełnienia zachcianki na rozkloszowane rękawy, należy mieć na uwadze, że wykrój przeznaczony jest do dzianin, oraz posiadać dodatkowe 0,5 m materiału.

  Czerwona wełna, jak to wełna gryzie. Obgryzła mi boczki. Czerwona wełna ma pod spodem siateczkę, która to ucieszyła mnie ogromnie. Pomyślałam: nie będę musiała wszywać podszewki! Nic bardziej mylnego. Po fakcie okazało się, że ta siateczka, to i owszem, zapobiega wybijaniu się tkaniny, ale jednak bardziej jest dla utrzymania naciętych kwiatów. Bowiem dla tych kwiatów ten materiał kupiłam. A trzeba było też kupić podszewkę. Nie zostałabym wtedy obgryziona. 

  Najlepszości w Nowym Roku! 

Pozdrawiam

Jola

Stylowy Men

       Miałam napisać,  że... Ale potem się rozmyśliłam, bo czy to wypada tak słowem w mężczyzn we wtorek? Bo jakże to tak pisać, że jak chcesz mieć fajnie ubranego faceta u swego boku, to go musisz sama ubrać i to jeszcze tak, by się nie zorientował, że to Twoja zasługa? No nie godzi się. My takie nie jesteśmy, prawda? 

     Panowie sami wiedzą, w czym im dobrze. Poczucie stylu mają wczytane jak aplikację na smartfonie. Z góry wiedzą, że każda duża rzecz podkreśla ich walory. Taaak... 

   Z resztą, co tu będę się rozpisywać. Oto żywy, aczkolwiek trochę zmarznięty, przykład: mąż, partner, współtwórca pierworodnego i drugorodnego, twórca ścianki działowej z płyty gipsowo-kartonowej, regałów, półek, szaf i stołu krawieckiego, fotograf o przedłużonym abonamencie na cierpliwość i model jak się patrzy.

    I właśnie ten tam wyżej omówiony, "stwierdził", że nie ma takiej kamizelki nieformalnej, takiej nooo, no kamizelki do gwiazdy szeryfa po prostu. A taką kamizelkę "widział" we wrześniowej Burdzie i ona tak mu się spodobała, że normalnie must have na już. 

   Jak już, to już. Burda wrześniowa w sierpniu zatrzasnęła się w skrzynce na listy, co spowodowało, że faktycznie stała się wrześniową. Kamizelka w dwóch odsłonach faktycznie prezentowała się bardzo ciekawie. "Wybrał" model 128 B. Materiał, którego pierwotnym przeznaczeniem była marynarka, to ubraniówka. Przystąpiłam do krojenia i szycia. Już na wstępie wprowadziłam małe zmiany, czyli przedłużyłam kamizelkę o 4 cm. Podkleiłam odszycia, dekolt tyłu, podkroje pach i miejsca podwinięcia. Całość odszyłam podszewką rudą i takież zrobiłam stębnówki nicią do jeansu. Trochę więcej zabawy było z kieszonkami z wypustką, ale dzięki poradom z kanału Burdy na youtube, da się to ogarnąć w mig. 

  Oczywiście M brał czynny udział w przymiarkach i w ogóle "nadzorował" całość. Normalnie szeryf. Tak się złożyło, zupełnie przypadkiem, że spodnie też mu uszyłam. Mam taki jeden model z Burdy nie wiem już jakiej, z którego szyję spodnie dla M. Forma jest już tak wyświechtana i podziurawiona szpilkami, że niedługo będę musiała zrobić nową. Jednak służy od tylu lat, że mam do niej ogromny sentyment. Zmieniam tylko szerokość nogawek. 

  A wracając do tematu stylowego faceta, broń Boże, nie porównujcie stylizacji swojego mężczyzny ze stylizacjami innych facetów, którzy zajmują się modą... ;)

Pozdrawiam

Jola

     

Kombinezon na już

 A więc zatem tak to było: o imprezie wiedziałam od dwóch tygodni. W czym idę? No przecież wiadomo: w sukience. Coś sobie z szafy wyciągnę, w końcu któraś się będzie nadawała... Nie ma problemu. W piątek przed imprezą, w dalszym ciągu nie było problemu. Wieczorem, tegoż dnia, też nie czułam żadnego mrowienia w palcach, splątania myślowego, czy innego niepokojącego objawu.

 Natomiast w sobotę... W sobotę obudziłam się z przeświadczeniem, że muszę. MUSZĘ SOBIE USZYĆ KOMBINEZON! NA DZIŚ! Jak nigdy w mijającym tygodniu, chciało mi się wstać od razu. Jak nigdy, nie przestawiałam drzemki, bo jeszcze chwilę... Jak nigdy miałam czas na doleżenie, bo sklep z tkaninami otwarty dopiero od 9-ej, młodzież odsypiała piątkowe granie w WoT, a szkoła była zamknięta. Karmiłam się więc wizją kombinezonu. 

 Potem nakarmiłam się owsianką i jak na sygnale, pognałam do sklepu. Oczywiście miałam ochotę na jakiś kolor, na czerwień, zieleń, burgund... Kupiłam granat, zachowawczo, uniwersalnie i nie na raz, 2,5 metra tkaniny "illusion". Chociaż zastanawiam się, czy przy tej ilości elastanu i poliestru nie jest to jakiś rodzaj dzianiny. W każdym razie materiał jest mięsisty, lejący, dosyć gruby i się rozciąga. I już z niego szyłam... sukienkę, oczywiście. 

 Potem miałam 5 godzin na szycie. I oto przed Państwem efekt mojej porannej wizji i potrzeby jej realizacji. Kombinezon musiał mieć rękaw 3/4, okrągły dekolt, zamek srebrny z przodu, szeroki pasek, łączący górę z dołem, szerokie spodnie z kantką i kieszeniami. Kombinezon powstał więc z połączenia dwóch wykrojów: modelu bluzki z Burdy 4/2017  i modelu spodni z Burdy 8/3013, idealnie spełniających wymagania.

 Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym... Gdybym na górę nie wybrała modelu bluzki z serii dla "blondyneczek niedużych". Podobał mi się fason. Pozbawiłam go więc baskinki i przedłużyłam o 4 cm. Jak się potem okazało, zabieg przedłużenia był zbędny. Po doszyciu góry do spodni, okazało się, że tej góry jest za dużo. Materiał nie układał się ładnie, a kombinezon miał być w miarę przylegający. Nastąpiło więc prucie, skracanie i ponowne doszywanie. Może nie miałoby to wszystko miejsca, gdybym nie poszerzyła również paska do szerokości gotowej 8 cm, po wszyciu 6 cm. 

  Przeczucie o posiadaniu srebrnego zamka mnie zawiodło. Okazało się, że mam zamek z metalowymi ząbkami, ale złoty. Nie było już czasu na wizyty w pasmanterii. Wszyłam złoty. 

  Długość spodni ustaliłam do kolejnych ulubionych butów i teraz nie ma wyjścia, muszę kombinezon nosić do butów na obcasie 10 cm. 

 I zdążyłam. Kombinezon jest bardzo wygodny, co zapewnia spora doza elastanu. Spodnie bardzo ładnie się układają. I proszę nie mówić: "ale jak w tym korzystać z toalety?". Ja się w takim razie pytam: a ileż razy z tej toalety będziemy korzystać? Raz? Dwa razy? Cóż więc stanowią takie "problemy" wobec ogólnego podziwu? ;)

P.S. Rada, jak korzystać z toalety w takim kombinezonie: po zdjęciu góry należy związać razem rękawy. Jeżeli kombinezon uszyty jest z materiału rozciągającego się, dalsze procedury nie wymagają opisu.

Pozdrawiam.

Jola

 

   

 

Wełniane katharsis

W imię metra i nici i szpilki. Burda.

Ostatni raz na blogu byłam tydzień temu, ostatni wpis umieściłam 50 dni temu. Na komentarze nie odpowiadałam, pisanie mi nie szło, materiałów nakupiłam, szyłam, szyłam, szyłam...

Proszę o wybaczenie, pokutę zadam sobie sama.

   Może od teraz będzie lepiej. Do tej pory bowiem tylko szyłam, szyłam na zapalenie płuc, na wczoraj i na jurto. Szyłam na wesele, na 18-kę, na randkę, na "poratowanie pożycia małżeńskiego", na nowy rok szkolny, na wyjazdy wakacyjne, na motor, na rower, na ciepło i na zimno, na jesień, na męża i na synów. I gdy tak zatracałam się w szyciu, wena pisarska oddalała się ode mnie, jak zerwany latawiec. Szybowała wena gdzieś hen, hen w przestworzach, aż pewnego październikowego dnia zahaczyła się wena o gałęzie drzew. I tam ją odnalazłam, wśród pożółkłych liści, w promieniach jesiennego słońca. 

 I tak się złożyło, że w chwili odnalezienia weny byłam w nowym płaszczu. Nowy płaszcz był pierwszą rzeczą, którą uszyłam dla siebie od bardzo dawna. Nowy płaszcz jest bardzo oryginalny, unikatowy i w ogóle jedyny taki płaszcz czarny, wełniany, w girlandy kwiatów nie jesiennych. Wełniany płaszcz nowy, jest tak ciepły, że dopiero przy temperaturze bliżej 0 można go nosić, nie martwiąc się o przegrzanie. Płaszcz ma podszewkę żółtą, by jej kolor dodatkowo ogrzewał i rozjaśniał szare dni "liściopada". 

  Jedyny zaś wykrój, który pasował do tego materiału to wykrój 117 z Burdy 9/2016. A materiał nabyłam w sklepie stacjonarnym i należał do tkanin w belce nie rokujących. Nie rokujący, nie rokujący, ale jak przyszłam po niego, to dostało mi się ostatnie 1,5 metra. Szycie nastąpiło dopiero po okresie leżakowania w szafie, na szafce, na moim wspaniałym stole krawieckim (o którym z pewnością napiszę).

  Oczywiście pewne modyfikacje zostały wprowadzone. Po pierwsze nie skroiłam rozmiaru 42, tylko 40 i to nie ze względu na kurczenie się ciał w temperaturze poniżej 10 stopni, ale dlatego, że model dosyć obszerny. Po drugie: kieszenie zrobiłam wpuszczane w szew boczny, a na ich worki wykorzystałam przemiłą i prze-miękką dzianinę od miekkie.com. Tę samą dzianinę mam przy stójce. I teraz jest tak milutko przy szyi, gdy wieje i zacina, a także w kieszeniach, gdy chowam ręce. Zastosowany zamek ma suwak dwukierunkowy, czyli góra dół. 

   I tak wena, ogrzana wełnianym płaszczem, idzie ze mną w jesień i zimę, niosąc nadzieję na wiosnę. I obiecuję, że już jej nie zaniedbam i nie pominę jej przy szyciu.

Pozdrawiam.

Jola