Trencz męski sezonowany

     Prosto z mostu: uszyłam trencz na wysokiego, 196 cm, mojego Męża. A szyłam i szyłam. Z rok szyłam. Zaczęłam we wrześniu A.D.2015. Miałam materiał, grubsza bawełna, z dodatkiem elastanu, i lekkim połyskiem. Miałam też wykrój, zrobiony gdzieś w okolicach 2006/2007 roku. Miałam też przypuszczenia, że moje szycie rozwinie się do tego stopnia, że będę w stanie uszyć trencz dla M. Rok temu zaczynałam szycie płaszcza z zapałem, bo był potrzebny. Jak wiadomo, w obliczu nadciągającego terminu, działam szybko i zdecydowanie. Miałam wykrój, miałam materiał, robota szła raz dwa. I gdyby pogoda się nie popsuła, to płaszcz byłby gotowy. A tak, pogoda się popsuła, M. stwierdził, że za zimno na taki trencz i robota poszła w odstawkę. Nastąpiło sezonowanie. W przypadku produktów spożywczych (np. serów, czy szynki parmeńskiej) ma to wpływ na ich walory smakowe, o tyle w przypadku modeli niedokończonych, sezonowanie może sprawić, że wypadną z mody. Na szczęście, NA SZCZĘŚCIE, trencze zawsze w modzie. Sezonowanie przyczyniło się jedynie do zebrania warstwy kurzu na ramionach i klapach. We wrześniu, tego roku, postanowiłam jednak być dobrą żoną i dokończyć trencz. Naprawdę nie było aż tak wiele, dłubanina... Musiałam wszyć podszewkę, wykonać stębnowania, dziurki, przyszyć guziki, uszyć pasek. Niewiele, prawda? Ze spraw technicznych wykonanych rok wcześniej: wydłużyłam wykrój (długość tyłu 90 cm), podkleiłam flizeliną górne części przodu i tyłu (karczki) oraz główki rękawów. Oczywiście podkleiłam też odszycia, kołnierz, miejsca podwinięcia dołu płaszcza i rękawów. Zszyłam wszystko do poziomu podszewki, kieszenie wpuściłam w boczy szew, doszyłam patki, pagony, nawet wieszaczek zrobiłam i przyszyłam szlufki. Pozostała podszewka, którą przy wszyciu ozdobiłam wypustką. Z wypustki wyciągnęłam sznureczek, bo obawiałam się, że będzie się odznaczać na prawej stronie płaszcza.  A jakby się kto pytał, czy model, w wersji oryginalnej ze skóry (Burda 10/2006, m. 129), może być uszyty z bawełny i stać się trenczem, to odpowiadam, że może. M. zadowolony....

Epizod 42/52

  Wygrałam plebiscyt na najgorszy pomysł ubiegłego tygodnia. Najgorszym pomysłem ubiegłego tygodnia było stanięcie na wadze. I to nie stanięcie przypadkowe, bo akurat myłam lustro i ta waga tak pod lustrem, i byłoby trochę wyżej... Nie, to była świadoma i nieprzymuszona decyzja. Okazała się najgorszą z ostatnio podjętych.  No więc, stanęłam na wadze i mało brakowało, a spadłabym z niej, dotkliwie się tłukąc i byłby to jedyny odnotowany spadek z wagi. Tak, doznałam szoku, a nawet migotania komór, nagłego skoku ciśnienia i bezdechu. Po przywróceniu podstawowych funkcji życiowych, w moim umyśle rozbłysło słowo: dieta. Od razu się wkurzyłam. Jeszcze nie podjęłam żadnych ograniczeń spożywczych, a już byłam wściekła. Zamiast depresji jesiennej, jednym krokiem, zafundowałam sobie jesienną agresję. Postanowiłam ją rozładować, oczywiście szyjąc (worka treningowego pod ręką nie miałam, ale kiedyś go sobie uszyję, nawet wiem z czego- ze starej kołdry!!!). Wybrałam materiał w lamparci deseń jako wyraz mojej agresji. 120 cm! 120 cm lamparciej pikówki szerokiej na 150 cm! Carramba! Agresja nie znika. Pomysł na sukienkę jest, materiału oczywiście za mało. Zaczynam szukać wykroju na górę (na dół zamierzam adaptować model spódnicy z MyImage). Wertuję raz, nic (a na pewno wykrój miałam), wertuję drugi raz, nic. Za trzecim razem sięgam po archiwalne segregatory, nic. Wracam do tych bardziej aktualnych, z myślą, że trudno, będę szukać Burdy i co... i wykrój sobie spoczywa w koszulce, jakby nigdy nic, w pierwszym z przeglądanych segregatorów. Agresja poziom 8, do tego problemy ze wzrokiem. Zaczynam kroić, a raczej improwizować nad materiałem, żeby wyszło. Udaje mi się skroić całą górę, przód, tył i rękawy, tył spódnicy i część wierzchnią przodu. Część spodnią przodu wycinam z czarnego punto, którego oczywiście nie mogłam zlokalizować. Agresja 9. Nooo i oczywiście z powodu stanięcia na wadze, kroję sobie sukienkę z większym zapasem materiału. Ma to zapewnić komfort przy szyciu. Niestety, powoduje utrzymanie wkurzenia na poziomie 9: musiałam zwężać! Boki, podnieść na ramionach, i dorobić zaszewki na tyle spódnicy, których nie było, a bez których (mimo elastyczności dzianiny) kiepsko układał się tył. I na tym etapie szycia, poziom agresji zaczął się obniżać: zbawienna moc zwężania. 

Teraz mogę śmiało powiedzieć, że uszyłam sukienkę w afekcie. Nie wiem, czy panterka jest mi do końca pisana, bo nigdy takiej nie nosiłam. Materiał jest świetny: dzianinowa pikówka, z dużą ilością poliestru i włókien elastycznych nie wybija się i nie wymaga podszewki. Jest dobrym wyborem na jesienno zimową cieplejszą sukienkę. Góra, model 122 z Burdy 11/2012, jest bardzo dobrą bazą, do której można dobierać doły według uznania. Mnie bardzo spodobała się zakładana spódnica z magazynu MyImage. Przełamanie jej czarnym puntem było trafną decyzją. A po obejrzeniu zdjęć "z sesji" stwierdziłam, że czarnych akcentów mogło być więcej. Panterka momentami, zależnie od ustawienia, za bardzo się zlewa. I, jak to często bywa, dopiero na zdjęciach zauważyłam, że materiał miał obszary jaśniejsze i ciemniejsze i oczywiście na mojej sukience wypadają one nie tam gdzie mogłyby być, co dało efekt piątego miesiąca ciąży... Hymmm...

W kwestii wagi, teraz staję na niej codziennie. Postanowiłam się więcej ruszać, bo siedzenie przy maszynie jednak ma swoje minusy. Po pierwszym dniu, tak bolały mnie uda, że nie mogłam usiąść, po drugim - nie mogłam rąk do góry podnieść, po trzecim - odnotowałam obecność mięśni głębokich brzucha. W czwarty dzień poszłam na basen i pływając, tak walnęłam stopą w te boje rozdzielające tory, że mam spuchnięty czwarty palec u nogi...

Epizod 41/52

   Na początku był materiał, granatowa lacosta z kwietnym raportem bo obu stronach. A potem pojawiła się ona, październikowa Burda z modelem 104. Od razu wiedziałam. Materiał połączył się z modelem w mojej wyobraźni, kwiaty na dole, kwiaty na rękawach... i już gnałam po celafon i marker. Po chwili wykrój był gotowy. W trybie natychmiastowym został przeniesiony na materiał. Natychmiast też pewnie zostałby skrojony, gdyby... Gdyby nie to, że co tam pisze o ilości wymaganej? Że 1,90 m? A nie 1,70? Och, 20 cm niedoboru materiału nie może być aż taką przeszkodą w skrojeniu modelu 104. Odbyłam kilka medytacji z różnych stron stołu, nad lacostą, która tenże stół zakrywała. Do ułożenia formy podchodziłam jak szachista do decydującego posunięcia w partii o mistrzostwo. I jednak trzeba było ciąć. Na początek odcięłam "karczek biodrowy z workiem kieszeni", co okazało się być posunięciem kluczowym. Odcięłam go od "klinu przodu spódnicy" i od razu wszystko stało się prostsze! "Karczek biodrowy.." wycięłam osobno, a potem go doszyłam w miejscu jego przeznaczenia. Posunięciem tym miałam dodatkowy wpływ na wygląd sukienki: dysponując tkaniną niejednobarwną, mogłam "karczek biodrowy..." wykroić wzorzystym. I tak też zrobiłam. A tak naprawdę, to po wycięciu podstawowych elementów, granatowej lacosty nie zostało ani trochę i "karczek..." musiał być w kwiatki. Kolejną łamigłówkę miałam przy składaniu tego "karczku... krojonego z całości". Dzięki, o Burdo, za te wszystkie kreski! Zeszycie góry nie nastręczyło żadnych problemów. Wykończenie dekoltu przodu i tyłu wykonałam przy pomocy plis. A ze względu na kwietne elementy na dole rękawów nie doszyłam ściągaczy. Co za dużo, to nie zdrowo (he he he, a jak się ma do tego wzbogacenie się o 52 sukienki w ciągu roku? ;) )

Epizod 40/52

  Czy już pisałam, że szycie na siebie wieczorem, to nie najlepszy pomysł? Noooo, tak bywa. Poza zmęczeniem, które, po całodziennej bieganinie, może przytępić umysł, zmieniają się też parametry... Tzn. wymiary. I tak: szyjecie wieczorem, przymiarki, prucie i te sprawy. Podwijanie zostawiacie sobie na rano, żeby było tak na świeżo, czyli wszystko gotowe, leży dobrze, nawet podszewka się nie zwija. Następuje rano, mierzenie w celu określenia długości... i ... halka wyjeżdża spod sukienki. Ha! Bo halka jest osobno! Bo tak sobie wymyśliłam, że halka będzie integralną częścią, którą w razie "W" zdejmę, gdyby przeszkadzała, czy co tam... A halka oczywiście do sukienki, a sukienka na wesele.  Ale może od początku, a na początku było zaproszenie i czasu do wesela, że ho ho ho, albo i więcej. I jak to u mnie bywa, z powodu nadmiaru czasu, sukienkę szyłam tuż przed. Oczywiście szyłam wieczorem. Z modelu 119 z Burdy 3/2008 wybrałam górę, dół to już prawie klasyka, czyli prawie koło. Materiał bawega, róż landrynkowy, ilość 2 metry. Górę odszyłam podszewką, łącznie z rękawkami. Do sukienki wymyśliłam sobie halkę z tiulową falbaną, żeby ładnie uniosła jej dół. Szyłam wieczorem. Halka pasowała idealnie, nic a nic nie wystając spod sukienki. Zużyłam na nią 120 cm podszewki (krojona z półkoła), i 60 cm sztywnego tiulu i jeden kryty zamek. Ilość falban tiulowuch: jedna, szeroka na 30 cm.  To, że podwijać sukienkę miałam dnia następnego, nie miało wpływu na zaistniałą sytuację. Długość halki była o 10 cm krótsza od długości sukienki. Gdybym tylko ją doszyła do sukienki... Ale zapomniałam.... A nie mogę tak napisać, bo gdybym wcześniej "wiedziała", to mogłabym "zapomnieć", więc nie wzięłam pod uwagę, że rano to się ma mniej w obwodach niż wieczorem, że dnia następnego, to jest w dniu wesela będę biegać jak nakręcona, że do obiadu to niewiele zjem, i że potem będę wykonywać pląsy, w których całe ciało będzie się naciągać, wyginać, etc.  Gdybym w/w czynności wzięła pod uwagę, to pas w halce dopasowałabym na maxa, a potem wykonała kilka nieskoordynowanych ruchów rękami i tułowiem i halka nie zjechałaby.  A tak, na przeróbki nie było już czasu, dobrze, że podwinąć zdążyłam, halka musiała być korygowana agrafką :)  Oczywiście prawie nikt o tym nie wiedział. Agrafka też się nie zdemaskowała... nie wbiła mi się w boczek w czasie pląsów i innych węży. Nic nie pękło też na szwie (czego lata temu miałam okazję doświadczyć...). Dół sukienki "kołował" się jak trzeba i tak fajnie szeleścił... A nogi to mnie bolą...

Epizod 39/52

   Jaki miałam wczoraj fajny dzień! Już o 8-ej zostałam prawie sama w domu. Prawie, bo Starszy, nie chciał być kibicem, wolał podłączyć się do kompa, a w tym przypadku, to jakby go nie było. Mogę śmiało powiedzieć, że wczoraj zrobiłam sobie ten kobiecy strajk, co to ma być jutro. Nic nie robiłam, nic, tylko szyłam. C u d o w n i e!!! Na pierwszy rzut poszła sukienka kopertowa. O to, to, to. To był pomysł sprzed lat. Nawet wykrój miałam sprzed lat, maksymalnie 10, bo Burda z 2006/9. Zapowiadało się idealnie. Kawa, muzyczka, klapki na oczach... Materiał, barbi, w ilości 2,5 metra, chociaż Burda podaje 2,15 dla rozmiaru 40. Ale, ale, jak to w moim przypadku bywa, coś nie doczytałam..., coś nie sprawdziłam... Przecież od tylu lat z Burdy szyję.. I zgubiła mnie rutyna, chociaż na początku nic na to nie wskazywało.  Więc dalej było pięknie: prawie sama, kawa, muzyczka, maszyna... Oczywiście postanowiłam wprowadzić swoje innowacje do modelu 115. Dół przodu zamieniłam na asymetryczne półkoło. Pozszywałam górę, doszyłam dół. Przymierzyłam. Hymm... Chciałam uszyć sukienkę raczej na jesień, raczej taką, pod którą nie będę nic zakładać, raczej nie dla matki karmiącej w miejscach publicznych. Cóż... Dekolt, dekolt okazał się zbyt dosłowny i jeszcze rozchodził się na boki. Może, może gdybym wybierała się na galę, to sukienka idealna, z duuużą ekspozycją. I tak ramiona mi się dziwnie układały, że postanowiłam je trochę podnieść. I talia wydała mi się za nisko.  Więc tak, poprułam CAŁOŚĆ! Podniosłam ramiona, zwiększyłam podkrój pach. Linię talii przesunęłam o dwa centymetry. Przymiarka. Dekolt bez zmian, no za duży. Od czego ma się tą słynną kreatywność. Żarówka rozbłysła mi nad głową, jak u Edisona (a on też samouk). Odszycie podkroju dekoltu zamieniłam na plisę dekoltu, docinając jeszcze dwa takie same elementy. Aha, aha, ponieważ w Burdzie dla tego modelu przewidziano rozmiary tylko do 40, a ja ,wiadomo, strrraszny plus size 42 ;), model odpowiednio powiększyłam na etapie krojenia. No tylko po to, jak widać, żeby przy dekolcie go trochę przyciąć... Zawsze jednak lepiej mieć z czego przycinać. Tak, dekolt przycięłam, aby doszyć plisę (szer gotowa 4,5 cm), tak, aby nie wchodziła mi na kark, czego nie znoszę. Plisy nie podkleiłam żadną flizeliną. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak jej współpraca z pozostałą częścią przodu przebiegać będzie w sposób zgodny z właściwościami tkaniny. I od razu było wyjściowo, tzn. można się było pokazać, bez zbędnych obnażeń. Przyszła pora na rękawy i tu właśnie zgubiła mnie rutyna. Wiecie, jak robicie wykrój z Burdy, to trzeba pamiętać o tych wszystkich kreseczkach i znacznikach. O nie, nie pominęłam żadnego. Tylko nie zwróciłam uwagi, że linia ramion jest przesunięta trochę na tył! A okazało się to przy wszyciu rękawów. W życiu moim krawieckim nigdy tak rękawa sobie nie wszyłam! Pomyślałam sobie, pierwszy raz go wszywając, że skoro tak, to znacznik główki rękawa, musi pokrywać się ze znacznikiem linii ramienia. Co się nakombinowałam, żeby dobrze wyszło... a wyszło beznadziejnie! Drugie wszywanie: znacznik główki rękawa dostosowałam do szwu, który miał opadać ku tyłowi, a który to zawczasu sobie poprawiłam(!!!!). Parafrazując cytat: nie musi być perfekcyjnie, żeby było dobrze. Odetchnęłam z ulgą, bo już rozpatrywałam opcję udania się do sklepu i dokupienia materiału na nową górę. Potem doszyłam dół. Wyrównałam, podwinęłam i zrobiłam wiązanie w stylu szarfy. I co Wy na to?  Mnie się podoba. Jutro za to będę musiała odbyć strajk włoski i nadrobić to, co sobie w sobotę odpuściłam... 

Epizod 38/52

 Poza przygodami krawieckimi, chandrą, PMS, weną, miewam raz do roku CPF, czyli ciężki przypadek fryzjerski. Nieodparta chęć zmiany fryzury wpycha mnie za próg, niesprawdzonego zwykle, zakładu fryzjerskiego. Do tej pory po takich wizytach miałam: balejaż w stylu zebry, kolor nienadający się do obnoszenia publicznie (dwa tygodnie w turbanie) i krzywe cięcie. I teraz też nadejszła wiekopomna chwila, bo odrost karygodny, kolor beznadziejny... Ale tym razem udało się. Efekt zadowalający. Co prawda umyłam głowę zaraz po przyjściu od fryzjera, ale muszę to mieć w genach... moja Babcia robiła tak samo...a pakiet genowy podobno co drugie pokolenie się dziedziczy... no i ja wiem lepiej... 

 Dziwne, że nigdy nie mam takich ciężkich przypadków, gdy wchodzę do sklepu z tkaninami. Miewam zaniki łączności, ograniczenia finansowe, ale nigdy nie wyrzucam sobie, że "po kiego ja tu wchodziłam". I zawsze wszystko, w s z y s t k o jest mi potrzebne. Ostatnio było mi potrzebne 2,5 metra czarnej tkaniny, lejącej, z domieszką elastanu, by uszyć sobie sukienkę marzeń. Co prawda nie myślałam, że sukienka marzeń ma być czarna, ale fason, fason jest bajeczny. Osiem klinów w sumie, cztery z przodu, cztery z tyłu. Fantastycznie rozszerzająca się do dołu, oczywiście jeszcze dołożyłam kilka centymetrów od siebie, bo wiem lepiej... A materiał, materiał jak żorżeta na atłasie, tyle że z dodatkiem i to znacznym elastanu, zwie się "ilusion". Oto zalety zakupów w realu, można dotknąć. A sukienka nie pochodzi z Burdy, chociaż nie wątpię, że podobny wykrój i tam się znajdzie. Po raz trzeci skorzystałam z wykrojów My Image nr 11/2015. Po raz trzeci jestem baaardzo zadowolona. Szycie bez przygód.