Prześlizgując się po FB, wyczytałam, że mój umysł utracił łączność z ciałem, i że muszę wprowadzić w życie zestaw ćwiczeń, które tę utraconą łączność przywrócą. Wpadłam w stan osłupienia. Jak to, mój umysł nie ma kontaktu z ciałem? Ale, że co? Rozpadłam się i nawet o tym nie wiem? Czyli: jak nakupię tkanin tak, że nie mogę unieść, to nie wynik kompulsywnego zakupoholizmu, tylko tego, że ciało nie dało sygnału: ZLITUJ SIĘ, NIE UNIOSĘ! A jak zjem porcje lasagnii z dokładką i poprawię tiramisu, to nie dlatego, że lubię, tylko dlatego, że nie dotarły do ciała sygnały: ZLITUJ SIĘ, TYLE KALORII ! To by wiele tłumaczyło.... Chociaż, miałam wrażenie, że chwilowe utraty kontaktu z rzeczywistością mam pod kontrolę... Widocznie jednak to była utrata łączności... Na skutek jej, a w zasadzie teraz, jak już mnie uświadomiono, mogę śmiało powiedzieć, że przez nią, nabyłam taki materiał kraciasty. Po odzyskaniu łączności, długo się zastanawiałam: i co ja z tego uszyję? Krata po skosie, poliester jak nic, z dodatkiem elastanu, lejący, nie mnący, nie oddychający. W trzech kolorach ta krata, (od razu wiedziałam, że cokolwiek uszyję nie mam butów). 170 cm braku łączności. No i pojawiła się Burda 8/2016 ze swoim "the best of" czyli modelem 124. I zaczęło się. Kilka przygód z kratką mam za sobą i nieskromnie zupełnie powiem, że zakończyły się oczekiwanym sukcesem. Ta jednak krata po skosie mnie wykończyła. Spasowanie jej na szwach graniczyło z cudem. Raz - że po skosie, dwa - że z elastanem, trzy - krzywy nadruk! Tego to się mało kto spodziewał, a ja to już wcale. Środkiem wzór był jakby bardziej zbity, na bokach się poszerzał. Całe sobotnie przedpołudnie spędziłam układając formę na materiale. Każdy kraciasty element formy kroiłam OSOBNO!!! Żeby wyszło mniej więcej. Poza boczkami, bo one od samego początku miały być granatowe. Ale jak myślicie, że można dobrać kawałek granatu w takim odcieniu, jak na kracie, to się przeliczycie. Otóż nie ma! Wybrałam więc ciemniejszy, efekt mnie zadowala. Boczek plus kieszeń - bardzo dobre połączenie. Jakby wyszczuplające. Oczekiwania "mniej więcej" sprawdziły się w następujący sposób: "więcej" na przodzie, "mniej" na tyle. Ale skupmy się na plusach. Przód jest zdecydowanie na plus. Fajne jest pęknięcie przy dekolcie i fajne są kieszenie. Fajny jest fason dołu, w ogóle cały model 124 jest fajny. Przypuszczam, że wykrawanie go z takiej kraty, to niezłe ćwiczenie na przywrócenie łączności umysłu z ciałem. Przypuszczam, że teraz, w środowiskach osób ZNAJĄCYCH się na szyciu, będę przemieszczać się jedynie przodem do nich. Tył jest wart osobnego wpisu, który w niedalekiej przyszłości. Pozdrawiam.
Epizod 36/52
Z cyklu: tkaniny nierokujące. Leżą sobie takie zwinięte, wciśnięte na sam koniec regału. Najczęściej mają atrakcyjnie niską cenę i niekiedy okraszone są komentarzem: z tego ubrań się nie szyje. Bo za sztywne, bo nadruk niezbyt trwały, bo za sztuczne lub splot za rzadki i zaciągają się za bardzo. No po prostu: z tego się nie szyje.
Materiał beżowy, z czerwonym nadrukiem, z pewnością należał do grupy materiałów nierokujących: trochę sztywny, mnący z racji bycia bawełnianym, do tego nadruk o niewiadomej trwałości. Najlepszy sposób na sprawdzenie, to wyprać ją. Oczywiście po uprzednim zakupieniu. Woda plus detergenty, plus tryb prania w 40 stopniach i oto efekty: materiał stał się jeszcze bardziej sztywny - można było uformować go w namiocik! Namiocik jednak nie był jego przeznaczeniem. Natomiast nadruk roślinny nic a nic nie stracił na swej urodzie i dalej prowokował wyobraźnię i zachęcał do szycia. Zanim jednak wbita została pierwsza szpilka, materiał musiał się wysuszyć. Po czym okazało się, że na skutek wyżej podjętych działań, tkanina zyskał całkiem sporo zagnieceń, którym żelazko nie dało rady. Kierując się jego bawełnianym charakterem, doszłam do wniosku, że sukienka i tak będzie się mięła zaraz po założeniu, a zagnieceń aż tak nie widać... Wybrałam model 105 z Burdy 5/2016. I teraz powinnam napisać, że nic nie zmieniłam w wykroju, że szyło mi się świetnie, i że nic nie miałam do poprawy po pierwszej przymiarce. Niestety, już pierwsze stwierdzenie mija się z prawdą: ozdobnych patek nie doszyłam i zmieniłam rękawy. Mogłam przyszyć zgodnie z zaleceniami, krótkie rękawy, ale miałyby wtedy fragment czerwonego nadruku. Nadruk wypadał tak niefortunnie, że psuł całą sukienkę. Na jednolite, beżowe, rękawy nie było na tyle tkaniny. Mając do wyboru albo, albo, wybrałam wersję drugą w mocno okrojonej wersji, niemal fragmentarycznej. Ach, i zamiast odszyć, dekolt potraktowałam czerwoną wypustką. Dzięki temu beż sukienki nie zlewa się ze mną. Potem już szyło się dobrze..., że maszyna trochę się tłukła... i że igły zmieniałam kilkakrotnie..., trochę sztywny materiał, to znaczy: miał za gęsty splot. A po pierwszej przymiarce tylko troszeczkę pogłębiłam zaszewki tylne spódnicy. Mogę więc śmiało powiedzieć, że model 105 jest naprawdę bardzo udany. Będzie należał do jednego z moich ulubionych. Następnym razem obniżę wysokość talii. Jak dla mnie trochę za wysoko wychodzi.
Epizod 35/52
Słabnę. No nie dam rady na wdechu do 67 roku życia. Postanowiłam zainwestować w dwa pustaki od zapoznanej firmy produkującej materiały budowlane. Kładziecie takie pustaki na noc na brzuch i rano brzuch plaskaty jak tralalala. Na wdechu nie dam rady też z powodów dietetycznych, czyli przez ziemniaki. Ewidentnie nie sprzyjają sześciopakowi. Na zmarszczki są za to świetne. Na zmarszczki na brzuchu... Bo wyobraźcie sobie, że szyjecie sobie sukienkę, w wielkim pośpiechu, z materiału który w ogóle i ani troszeczkę się nie rozciąga. Wyobraźcie sobie, że pośpiech pośpiechem, ale materiał ma potencjał: imituje skórę. Wyobraźcie sobie, że do tego jest lekki, sztuczny jak połowa obsady "Mody na sukces" i trochę drażni nos zapachem chińskiej fabryki. Model sukienki z takiego materiału, jedyny właściwy, to sukienka tuba. I wyobraźcie sobie, jak z takiego prawie skórzanego materiału, będą efektownie wyglądały frędzle doszyte z boku.
Ale po pierwszej przymiarce okazuje się, że tuba to jest ze mnie. Materiał totalnie na tubę się nie nadaje. Zagina się w najmniej oczekiwanych miejscach. Na frędzle nie nadaje się zupełnie, bo się strzępi na całego. Do tego moje boczki skutecznie ograniczają swobodny opad tkaniny. A wykrój wycięłam, jak Burda przykazuje, nic nie modyfikując, przynajmniej na tym etapie, i zeszyłam na prosto. A taka prosta to nie jestem (jak nic przez ziemniaki). No i się zaczęło. Zaszewki na tyle - wiadomo; poluzować boczki - nie nastraja to optymistycznie; i coś zrobić z tymi dziwnymi zagięciami na przodzie (po bokach sześciopaku) - czyli najlepiej zaszewki, takie po łuku, bo tak się marszczy. Jeszcze trzeba pamiętać, że materiał się nie rozciąga, a pasowałoby mieć pewną swobodę ruchu po wszyciu rękawów. I oto efekt. Sukienka prawie ze skóry, kolor bardzo, bardzo fajny - skórzany, personalizowana (z uwzględnieniem wszelkich krzywizn anatomicznych), rękaw 3/4, więc i na chłodniejsze dni się nada. Ozdobników nie doszyłam żadnych. Trudności (he he he, jakby to co powyżej napisane, to była bułka z masełem): musiałam zmieniać igłę, jak szyłam po lewej stronie, igła do dzianin była super, ale jak musiałam coś przeszyć po prawej, za nic w świecie nie chciała współpracować. Zakładałam igłę do skóry. O dziwo zwykła stopka i transporter działały bez zarzutu. Może kiedyś doszyję jej podszewkę, żeby się lepiej układała i żeby zyskała na wadze, bo naprawdę jest tak lekka, że się jej prawie nie czuje na sobie.
Model pierwotny 121 pochodzi z Burdy 8/2015 .
Debiutant
Filip:
Pewnego dnia Mama zapytała mnie, czy chcę nauczyć się szyć. Zaskoczyła mnie ta propozycja, lecz podjąłem wyzwanie. Spodziewałem się czegoś „hardcorowego”. Cięcie materiału poszło łatwo, a pierwsze szwy na ścinkach były łatwiejsze niż myślałem. Maszyna miała kopa jak beemka, ale udało mi się ją ujarzmić. Podwijanie nogawek było trudniejsze od zszywania, ale najbardziej denerwowało długie wciąganie gumki. Moje pierwsze spodnie „Kraciaki” bardzo mi się spodobały.
Odmeldowuję się :)
Mama:
I jak się podoba? Na początek wybraliśmy prostą formę gatków do spania. Raz, że proste, dwa, że odnotowano brak takowych w szafie (pod łóżkiem też nie zostały namierzone, a czasem co nieco można tam znaleźć...). Obawiałam się, że pokolenie wszelakich aplikacji na smartfon i komputer będzie oczekiwało natychmiastowego efektu swoich poczynań, że znudzi się po pierwszym szwie i że będzie działało na łapu-capu (czego spodziewali się niektórzy, życząc z przekąsem "no to powodzenia"). Ale nie. Od momentu rozłożenia materiału (bawełna kraciasta, na koszule za gruba) na stole, do obcięcia ostatniej nitki, zainteresowanie nie gasło. Naprawdę podobało mi się to. Posadziłam Debiutanta przy coverlocku, opcja zszywanie plus obrzucanie sporo ułatwiła. Do tego zawiłość mechanizmu: silnik, zakładanie nici, naprężenia, próby na "dzikich kawałkach" - faceci są jednak bardziej techniczni. Podwijanie nogawek i przeszycie tunelu na gumkę odbyło się na wysłużonym Łuczniku, który już "takiego kopa nie ma jak coverek". Zauważyłam, że Starszy ma jeden odruch, którego ja się nie nabawiłam i pewnie już nie przyswoję, otóż obcina nitki zaraz po zakończeniu szwu. Ja zakańczam, ale zostawiam sobie smętne wąsy na koniec. Jak nic musi mieć coś w genach... Radość z samodzielnie wyciętych i zeszytych gatków ogromna. Kolejne pomysły buzują w mózgownicach: od worków na w-f (stare są stare?!), przez poduszki, po bluzy. No i jakiś "hardcore" muszę wymyślić. Dumna jestem :)
Tytułem wstępu
Wrzesień. Dla niektórych początek drogi przez mękę, pod ogólnie znanym kryptonimem "szkołą". Dla innych początek nowej przygody, podróży w nieznane zakątki wiedzy, nowych wyzwań i osiągnięć. Dzięki moim synom zaliczam się do grupy drugiej, czyli "przygoda". Ponieważ za mało nam wyzwań proponowanych przez podstawę nauczania (obowiązującą nam miłościwie do 2017) , dokładamy projekt "Sewing with sons". Oczywiście, oczywiście będzie związany z szyciem, ale szyciem w wykonaniu nieletnich pod czujnym okiem moim. Posty nie będą ukazywać się regularnie, bo nie gwarantuje nam tego program nauczania (kartkówki, sprawdziany, wypracowania i dobrowolne aktywności mogą pochłaniać czas w sposób druzgocący). Będą za to okraszone obficie fotorelacją z poczynań krawieckich. I będą miały narrację dwupłaszczyznową. Pozwolę zatem wypowiedzieć się nieletnim i obiecuję, że nie będę ingerować w styl i poglądy. Co prawda nastąpił już podział ról na projektanta, wykonawcę i nadzorcę, ale wszystko może ulec zmianie. Na razie jest ekscytacja i zapał. I pierwsze trudy i pierwsze sukcesy. Zapraszamy do naszej przygody :)
Jeans malowany
...a na koniec okazało się, że nie mam granatowego zamka. Mało brakowało, a w TVN24 pojawiłby się materiał o latających maszynach do szycia. I byłby to materiał bijący na głowę tematy polityczne. Latające maszyny to naprawdę ewenement! W ostatniej chwili się powstrzymałam. Ciepnęłam niedoszłą spódnicą o podłogę i poszłam po ziemniaki na placki.... Ale, da capo...
Wpadł mi w ręce piękny jeans. P i ę k n y! Z jednej strony zadrukowany białym wzorem kwietno - słownym. I ten wzór zadecydował, co uszyć. Chociaż miałam na myśli sukienkę (kolejny granat!!!), a także żakiet, taki z białymi wypustkami (mogłabym się wykazać, taki żakiet to pięć kropek), to wybrałam spódnicę. Tak sobie pomyślałam: spódnica w zakładki - łatwizna. Powiem Wam, że nie ma to, jak przecenić własne umiejętności. Pomierzyłam się, dokonałam obliczeń i.... przystąpiłam do dzieła. Przecież łatwizna! Odmierzyć zakładki, poprzeszywać, zeszyć boki, wszyć zamek, wszyć pasek i podwinąć. Normalnie jeden kropek. Normalnie, jakbym nie dostała jakiegoś zamroczenia (znowu!), to pewnie machnęłabym tą spódnicę w dwie godziny, z przerwą na kawę. Ale nie. Ale nie! Pierwsze składanie zakładek - wyszły za blisko. Drugie składanie zakładek - został mi kawałek nieużytku ze wzorem. Wiadomo, wzoru szkoda, trzeba wykorzystać całość. Trzecie składanie zakładek - optymalnie. Poprzeszywałam je, żeby nie tworzyć dorodnego tyłu. Poprzeszywałam i okazało się, że nie jestem równa w talii. No masz ci los! Taki pech! Otóż odcinek od talii w dół ku biodrom się rozszerza i za nic nie chce mieć obwodu równego obwodowi talii. A zakładki musiały być poprzeszywane. Nastąpiło prucie z intensywnym treningiem oddechowym. Ok, oddychałam głęboko - powietrze docierało do najdalszych pęcherzyków płucnych, zdarza się, bez prucia nie ma szycia; kolejny wdech przeponą. Do treningu oddechowego dołączył trening szarych komórek - myślenie. Pomyślałam, że trzeba przeszywać zakładki pod kątem, u talii więcej. Poskładałam, przeszyłam, zaprasowałam, zszyłam przód z tyłem i....wtedy okazało się, że zakładki ok, ale nie mam granatowego zamka!!! I jeszcze powinnam była najpierw zszyć przód z tyłem, a potem układać zakładki. Ech.. urlop był za krótki... Poszłam po zamek.