Handmade w rozmiarze 5XL

Co tu taka cisza? Nie szyje, nie pisze? Blog się pokrył warstewką kurzu, jak nieużywany mebel. 

Aaaa mebel! No właśnie, to wszystko przez mebel. Konkretnie przez sofę, a ogólnie przez inne elementy wyposażenia wnętrz, które można sobie skręcić samemu i nie są wytworem wyobraźni skandynawskich projektantów. Ale SOFA! Słowo "sofa" przez ostatni rok stało się synonimem rzeczy "będących w planie", czy też "zaplanowanych, zaczętych, a nie dokończonych". Sofa, ukryta pod hasłem "chodźmy na miękkie", przez rok tkwiła w zawieszeniu. Niby będzie miała nowy layout, a niby nie. Niby można by ją zacząć odnawiać, ale niby nie ma czasu. Niby jest materiał i gąbki, ale elementy na wymianę jakby nie zamówione... I tak przez rok! 

Aż wreszcie, w tzw. końcu, zebraliśmy się w sobie, mimo zimowej wiosny i braku czasu. Odkopaliśmy pokłady chęci do działania, odkurzyliśmy geny handmade i wzieliśmy się do roboty. Plan, powzięty rok temu, był taki: wyremontować sofę, co to nie jeden mecz przeżyła, najazd nieokiełznanych hord poniżej lat 7 też, nie jedna kawa/zupka/jogutr/siku został/a na niej w postaci plamy, oraz zyskała przez lata dodatkowe wzory, wykonane odręcznie najczęściej pisakiem. Remont był podparty takim argumentem, że teraz to już takich sof nie robią. Sof nie robią, a my przecież sobie poradzimy. W pierwszym przypływie zapału pognałam do sklepu po materiał obiciowy. Zakupiłam 6 metrów szarego w dmuchawce, obliczając, tak pi razy drzwi, że wystarczy. Potem zamówiliśmy gąbki, grubsze, 10 cm, na siedzisko i oparcie, cieńsze, 3 cm, na boki. M dokupił sprzętu w postaci takera na prąd. Materiał rozłożyłam na sofie, żeby dokonać wizualizacji, która strona będzie bardziej pasować. I to był koniec naszej pracy w kwestii renowacji sofy. 

Po prawie roku, znając twierdzenie, że "prowizorki bywają najtrwalsze" i widząc brak woli ze strony M, stwierdziłam, że przecież to nie może być takie trudne! Zamówić kilka desek, co to jest! Dam radę sama! He he he, szkoda, że nie widzieliście miny M. Przerażony moją determinacją i totalną ignorancją dla praw solidności konstrukcji z płyty, stworzył projekt, pomierzył, obliczył, rozrysował... I naprawdę zajęło mu to zdecydowanie więcej czasu niż mnie. Zamówiliśmy potrzebne elementy z płyty. Czas oczekiwania - 3 dni. Czas leżakowania elementów w domu - 4 dni. 

Czas wykonania - 1 dzień. Bo jak się ma wszystko idealnie pomierzone i poprzycinane, to wystarczy tylko poskręcać. Ze starej sofy, która miała poprzecierane obicie oryginalne, wypłowiały materiał z pierwszego obszywania, pękniętą ramę, poluzowane oparcia (od sprawdzania - Mamo, zobacz jaki jestem długi, już na sofie się nie mieszczę!), zostało niewiele. Właściwie zostało dno i elementy wspornikowe. Reszta poszła do wymiany. W pierwszej kolejności nowy wizerunek zyskał front paki sofy. Potem boki - poszerzyliśmy je, obkładając gąbką nowy ich szkielet. Za oparcie służy teraz gruba gąbka w podwójnym zestawieniu. Siedzisko w zasadzie pozostało bez zmian, tylko gąbka nowa. 

Obszywanie elementów sofy, to w zasadzie bułka z masłem, bo jak się ma dobrze wymierzone, to 6 metrów tkaniny obiciowej wystarcza co do centymetra. Gorzej z zakładaniem ich na przykład na oparcia: gąbka stawia opór, materiał stawia opór, dechy stawiają opór. Ale jak się człowiek zaweźmie... to da radę! I takerem pach, pach, pach

I w 1 dzień można sobie odnowić sofę. Można przy tym zrobić sobie bałagan nieprzeciętny (chyba już nigdy w życiu nie powiem nieletnim, że mają bajzel, bo jak mają, to mają to z pewnością w genach, po mamusi). Można 1 dzień nie jeść, albo byle co. Można jeszcze uszyć poduchy, ale to dnia następnego, zaraz po dokupieniu materiału. Można potem siedzieć wieczorem na podłodze , na wprost sofy i podziwiać...

Jak to dobrze, że jednak to M mierzył te deski... tak wszystko równo wyszło...