Dobra zmiana.

 Nie, nie, nie, spokojnie. To tylko o szyciu będzie. Bo szycie to dobra zmiana. Szycie rozwija kreatywność, szycie pozwala mieć coś nietuzinkowego, szycie napawa radością i dumą. Szycie łączy i tworzy nowe przyjaźnie. Z miłości do tkanin potrafimy nie spać. Nadmiar pomysłów szyciowych też potrafi spędzić sen z powiek. Stukot maszyny uspokaja. Proces twórczy leczy stany o obniżonym nastroju. Szycie uczy pokory. Wystawia cierpliwość na potworne próby. Zmusza do ciągłego szukania: nowych rozwiązań, nowych wykrojów i instrukcji do maszyn. Szycie, to łączenie sztuk matematyczno-technicznych z abstrakcyjnym myśleniem. Szycie uzależnia, frustruje i uskrzydla.

A moje szycie? Moje szycie to codzienność. To nadmiar pomysłów i zbyt krótka doba na ich realizację. Moje szycie to geny: Prababcia - szyjąca w trudnych latach II Wojny Światowej w małej wiosce Beskidu Sądeckiego. Babcia - prekursorka metody "uciąć z dołu - wstawić w bok", artystka od haftu i gorsetów do strojów góralskich. Mama - to już krawiectwo przez wielkie K z kursem szycia i Burdą w wersji niemieckiej w tle, to materiały z Pewexu, to umiejętności szycia na nietypowe sylwetki. I ja - szyjąca bez opamiętania i na dodatek jeszcze o tym pisząca.Mam nadzieję, że czytanie o moich szyciowych przeżyciach troszkę zachęca Was do uruchamiania maszyn lub chociaż wywołuje uśmiech.  Bo szycie dało mi dobrą zmianę w życiu. 

Zapraszam do głosowania na Szyciowy Blog Roku 2016 od 17.03. do 24.03.2016

Szycie Bez Metki

Wielka wtopa i bluzka w paski.

 No i stało się! Szanowny Małżonek umył okna!!!! Oklaski proszę. Ja już klaszczę dwa tygodnie. Za każdym razem, gdy Mąż pojawia się w polu widzenia robię falę. Ograniczam śpiewy i użycie wuwuzeli, ze względu na sąsiadów. I obawiam się, że to nic nie da. Nic mnie nie uratuje. Nic nie będzie w stanie zmyć mojej wtopy, nawet najlepszy płyn do szyb. Zaciekawieni? Facet umył okna, a kobieta zaliczyła blamaż roku? Jak nie największą wtopę małżeńskiego pożycia. Jak to możliwe? Oj możliwe, mówię wam możliwe. 

Była piękna słoneczna sobota, dwa tygodnie temu. Kilka godzin bez planu. Udałam się na zakupy. Uściślijmy: zakupy tkaninowe. Trzy godziny mnie nie było. Trzy godziny, a Ten wpadł na pomysł, żeby umyć okna. Trzy godziny. Wracam do domu. Gadka szmatka, takie tam, że fajne materiały, że jakbym wygrała w totka zrobiłabym naprawdę duże zakupy, że może sofę wreszcie odnowimy, że może pomierzyć, że pora na obiad, że to słońce tak pięknie świeci... I gdzieś w okolicy trzeciej kawy, pada zdanie: "Okna umyłem". Skamieniałam bardziej niż mieszkańcy Sodomy i Gomory. ŻE CO!?!?!??? OKNA??? UMYŁ!!! Wydech: umył. A ja, JA NIE ZAUWAŻYŁAM!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!  No nie zauważyłam... Jak mogłam!?!?!???? No jak! Dzień w dzień dzień świstaka, dzień w dzień ten sam widok za oknem, tylko bardziej szaro, a wtedy tak słońce świeciło. Może świeciło bardziej? Przez te okna czyste, umyte, bez proszenia, bez zawoalowanych gróźb i obietnic. Jak mogłam???... A On tak sam, dobrowolnie okna umył. Ale jakby powiedział, że ma zamiar te okna umyć! To ja bym się ucieszyła i pochwaliła i doceniła. Ale nie, taką niespodziankę chciał mi zrobić! No przez myśl mi nie przeszło. I nie zauważyłam, bo słońce bardzo świeciło. I teraz klaszcze i Bravo Ty, ale poczucie wstydu pozostało... 

I tak chciałam to poczucie, przyćmić szyciem. Coś prostego, nieskomplikowanego, z szybkim efektem, ale bez WOW. Chciałam terapeutycznie się zaszyć. Uszyłam bluzkę z dzianiny, cztery szwy i woda. Paski nadawały się świetnie, do tego podobno na topie, te paski. Ale okna... okna umyte. Jak żyć, jak żyć z Ideałem!?  Muszę zapisać się na ćwiczenia ze spostrzegawczości ;) 

 

 

Koncertowo - czyli po imprezie

Macie tak? Planujecie wielkie wyjście - koncert gwiazdy o międzynarodowej sławie. Koncert, na jakim nie byliście nigdy. Tylko dorośli (żadnych nieletnich!). Tylko ludzie fajni, tzw. nasze towarzystwo. Już niemal czujecie ekscytację, która Was ogarnie tuż przed wyjściem. I najważniejsze: wiecie w czym na taki koncert pójdziecie. Już materiały zgromadzone, już wola szycia fajnego ciucha na poziomie +15 (skala woli szycia od 1 do 10)... Szyjecie, ciuch tworzy się ze szwu na szew... i nagle BACHŁUPŁUPŁUP... To SZARA RZECZYWISTOŚĆ daje o sobie znać i sprowadza do parteru z wyżyn ekscytacji! Rozpacz, to za mocne słowo. Dojmujące rozczarowanie, to jest właśnie to... No wiem, wiem, że koncert jeszcze będzie, i to nie jeden... że jestem dorosła... że czasem tak wychodzi... i ostatni argument - koronny: za cenę biletu to tyyyyyle materiałów można kupić. Odrobina pocieszenia. Odrobinka. Bluzka została...

Nie będę ukrywać, od razu się przyznam, że bluzkę odgapiłam od znajomej. No fajną miała... Do jej uszycia wykorzystałam: elatsyczną żorżetę białą, czarny szyfon, tkaninę cekinową w trzech kolorach i taśmę cekinową czarną i nici czarne i białe. Przód skroiłam ze skosu. Gdy zrobiłam przymiarkę cekinowych pasów, okazało się, że czarny fragment jest za mało czarny. Cekiny były naszyte na tiulu w dosyć dużch odstępach od siebie. W celu uzyskania bardziej czarnego, podłożyłam pas cekinów czarną podszewką z laykrą. Na tył wykorzystałam szyfon, a że miałam go tylko 70 cm, co wydawało mi się za mało, doszyłam zaokrąglone przedłużenie. Na połączeniu szwów przyszyłam cekinową taśmę. Tę samą taśmę wykorzystałam do obszycia dekoltu. Wszystkie podkroje i zaokrąglenia wykończyłam plisami ciętymi ze skosu. I tak mi się dobrze szyło! I czarne spodnie rurki też sobie do tego uszyłam... 

 A potem się okazało, że ŁUPŁUPŁUP i z planów nici ... no i bluzka została. I spodnie. 

Ale koncertu mi żal do teraz...

Cały ten cyrk.

Miałam w tym tygodniu okazję przeczytać kilka dobrych tekstów. O tym, że pomniejszamy wartość swojej pracy prze źle wyrażoną skromność. O tym, że my, kobiety, nie musimy cały czas przepraszać. O tym, że sprzątanie w związku z ... z mężczyzną, oczywiście, nie jest najważniejsze. O tym, że nie musimy robić wszystkiego. O tym, że rodzic nie robot i ma prawo do własnych uczuć. O filozofii nawlekania nitki. Bardzo mądre teksty. Nigdzie niestety nie było o tym, jak żyć pod jednym dachem z trzema facetami.  Każdy jest inny. Każdy ma swoje zainteresowania. Każdy chce posiadać swoją przestrzeń. Każdy żąda uwagi. Wszyscy spotykają się w kuchni. Kuchnia - neutralne pomieszczenie, niemal ziemia niczyja. To znaczy nie ich, czyli moja. I tutaj postanowiłam ich zaskoczyć. Postanowiłam odwołać się do ich męskich cech, takich jak odwaga, męstwo, chęć imponowania, sprawdzenia się i rywalizacji. Postanowiłam zagonić... wróć: zachęcić ich do prac kuchennych. Taki przykład: 

- Zjadłabym muffiny, może zrobimy je razem? Mąż: - Chce ci się? ( z powątpiewaniem w głosie). Starszy: - O dobra, dobra, tylko skończę tę bitwę... Młodszy: - A  z czym będą? Z bananami? A to ja nie będę jadł. 

Efekt: zrobiłam sama, napachniłam w całym domu i dobrze, że dwie, jeszcze ciepłe, zjadłam (trochę mnie potem bolał brzuch) i jedną sobie schowałam, bo to był po prostu moment i 21 muffin zniknęło. Ale najlepsze były i to nic, że z bananami i ta bitwa taka zajmująca, i że mi się tak chciało...

Nie poddawałam się. Przykład drugi - przygotowanie obiadu - etap: obieranie ziemniaków. Starszy zgłosił się na ochotnika, dobre dziecko. Ma tylko tę jedną właściwość - poza tym, że zna się na wszystkich czołgach i matematyce - nieustannie próbuje wymyślać rzeczy od nowa. No i wymyślił! Obierając ziemniaki, tak manewrował obieraczką, nadając jej inny kierunek działania, że obrał sobie połowę paznokcia! No i po robocie.

Kuchnia okazała się tematem nie do przejścia. Wyjmowanie czystych naczyń z szafki opanowane do perfekcji. Wkładanie brudnych naczyń do zmywarki budzi obrzydzenie, że takie brudne, łeee. 

Z kuchnią dałam sobie spokój na jakiś czas. Sprzątanie za to idzie im zdecydowanie lepiej. Może dlatego, że ogarniają przestrzeń im znaną. I nie muszę nad nimi cały czas stać. A jak nie muszę pełnić nadzoru, to mogę szyć. Mogę im nawet coś uszyć. Mogę nawet uszyć i coś dla siebie. Mogę wykopać taką dzianinę swetrową w romby, co to, nawet wyprana, pod żelazkiem "ucieka". Mogę, ponownie, prowadzić wykopaliska za wykrojem na bluze dla M., który nadawałby się również na sweter. Mogę, a jakże. Przy przymiarce na M. mogę, po cichu, stwierdzić, że niepotrzebnie stabilizowałam dekolt flizeliną przed przyszyciem plisy i trochę się przez to otwór głowowy za ciasny zrobił. Głośno mogę za to śmiało stwierdzić, że głowa za duża. O! Sprzątanie idzie im zdecydowanie szybciej niż mi szycie. Cóż, trzy swetry i bluza (w tym obiad i dwie kawy bez muffin), to niezły wynik. Wszystkie wykroje pochodziły z Ottobre, łącznie z tym dla M. Moja bluza zyskała modyfikację w postaci kapturopodobnego golfa. W ten sposób materiałów w zapasach mi ubyło, ale stopień zadowolenia (czytaj: puszenia się - jaki to ja mam fajny sweter) zdecydowanie wzrósł.

Prace nad wdrożeniem elementów (nieletnich) płci męskich w prace domowe/kuchenne trwają.

Bluzowanie.

Oto "Nieja" i "Niewiem", używający też pseudonimów "Gdziejest" i "Tomoje". Dwie jednostki, wykazujące się sporą kreatywnością (po rodzicach) i totalną ignorancją w stosunku do norm powszechnie stosowanych w codziennym, szarym życiu. Jednostki starają się ponownie odkryć i zmodyfikować rzeczy niezmienne. Oraz nagiąć nas, a szczególnie budżet, do swoich potrzeb. W związku z amnezją wybiórczą i słuchem absolutnym (absolutnie nie słyszą zdań zaczynających się od słów: odłóż, poskładaj, schowaj, posprzątaj), wyżej wymienione jednostki składują w przedpokoju, tuż za wejściem, w zależności od pory roku i rodzaju sportu, różne części garderoby, najczęściej mojej produkcji. Bluzy, kurtki, szaliki, czapki, dresy, korki, halówki, torby po treningu i plecaki. Wszystko to, rzucone w pośpiechu, jakże jest nieistotne w porównaniu z emocjami, które każą gnać do kompa, jak do dystrybutora z ostatnim litrem wody. A komu to przeszkadza? Wiadomo... Wszystko to okazuje się być niby nieistotnym, a jakże przebiegłym działaniem. Bo, dajmy na to, taki niespodziewany gość, z własnym wytrychem, postanawia nas odwiedzić. Drzwi forsuje bez problemu, ale tuż za progiem....niespodzianka. Piłka odbija się od nogi niespodziewanego gościa, uderza w ścianę, w kije do nordiku (moje), te, tracą podparcie i ściągane siłą grawitacji, walą się na podłogę, w miejscu przebywania plecaka z zawartością szkolną. Zdezorientowany gość, chaotycznie stawia następny krok, trafiając w ów plecak i porzuconą na niego bluzę. Próba utrzymania równowagi skutkuje spotkaniem z  ...do tego jeszcze kilka pułapek montowanych pod sufitem rodem z "Kevina" i żadna firma zakładająca alarmy nie jest potrzebna. A wszystko dzięki jednostkom o wybiórczym słuchu i dziurawej pamięci, ale o podobnych upodobaniach odzieżowych. Na razie. 

   Tu będzie pean na cześć Ottobre Kids, jakie to fajne, jak dobrze zrobione wykroje, nie za szerokie, nie za wąskie i nie skomplikowane! O tak, szyje się na ich podstawie super. Najważniejszy jest szybki efekt, a taki zapewnia, po pierwsze: dobry wykrój, po drugie: dzianina dresowa, po trzecie: mój kochany coverlock. Tym sposobem, w miarę szybko, uzupełniłam chwilowe  braki w garderobie. Mentalne bliźnięta zadowolone, byle tylko jeden nie miał innej bluzy niż drugi. 

Ranek matki

Pobudka 5:50. Bumelka do 6:10 (w pełnej świadomości praw i obowiązków). Zryw. Światło, woda, mleko, radio, do łazienki. Budzenie Starszego (jeszcze oczu nie otwarł, a już na nogach). Śniadanie. Śniadanie do szkoły. "- Na pewno nic na technikę nie trzeba  było przynieść? -Na pewno!" Zęby. Ubieranie - cały czas monolog o samolotach alianckich. Wypad z domu 6:45 (w szkole start o 7:10 !) Odśnieżanie samochodu, drapanie szyb i jazda - monolog o samolotach i czołgach. Nie przyswajam! Powrót do domu. Wdech - pionizacja Młodszego przy użyciu wyrzutni. Śniadanie, ubieranie, pakowanie. W międzyczasie pranie wieszam, pranie nastawiam i dowiaduję się, że na technice jednak będą robić karmnik! Karmnik! Karmnik z butelki plastikowej! ŁO MATKO!  Sprawdzam w Google. Sprawdzam co mam, a raczej czego nie mam: nie mam butelki! Kupimy po drodze i wylejemy wodę. Mam sznurek, jakieś nakrętki luzem i te patyki, po co patyki? A łyżki drewniane? A już wiem! No to wyciągam taki patyk do kwiatka i trach, łamię. Krzywo wyszło. No to po piłkę sięgam (czego to ludzie w domu nie mają!) I taki widok o 7:40 : Młodszy wcina kromę z jajem, a ja piłuję patyka na taborecie piłką do metalu. Ubaw na 100%. Gotowe. No to znowu wypad z domu, tym razem bez walki z białym... puchem. Po butelkę i do szkoły. Młodszy pyta :"-A moja bluza z bałwankiem?. -Będzie! -Na pewno będzie? Kiedy?, -Dzisiaj!". Bieg do sali. Starszy trochę zdziwiony - matka jasnowidz! Przedzieranie się przez miasto, wszyscy postanowili wyjechać w tym samym momencie? I wreszcie docieram na miejsce: sklep z tkaninami... Ufffff. I zwalniam. To jest lepsze niż spa! Nie spieszę się, chodzę od regału do regału, z coraz to nowymi pomysłami, a sklep jest wielki...  Wracam do domu. I biorę się za bałwanka. I oto jest, na milutkiej dzianinie na polarku (taki był warunek), bałwanek jak malowany z resztek innych dzianin, których jak widać nie należy się pozbywać. Ponieważ milutka czerwona dziana też była resztką, więc ściągacze powstały z beżowej dzianiny ściągaczowej.  

Podsumowanie: 2 sztuki wyprawione do szkoły, 2 prania zrobione, 1 sklep, 10 metrów materiału, 2 kawy wypite w nieświadomości, 1 bałwanek, 1 bluza.... 

Teraz napiję się kawy siedząc.